EXTREMIUM – BALI – kraina ludzi, bogów i demonów

Bali – KRAINA LUDZI, BOGÓW I DEMONÓW
(EXTREMIUM nr. 45 / 06.2010)

   Jedna z kilkunastu tysięcy wysp należących do Indonezji, w ostatnim dziesięcioleciu, jeżeli chodzi o turystykę, przeżywa istny boom. Plaże jedne z najpiękniejszych na świecie, przyjaźnie nastawieni mieszkańcy, równikowy klimat, ogromna ilość zabytków i świątyń, a także zapierające dech widoki na wciąż czynne wulkany. Powody, dla których warto odwiedzić ten rejon można długo wymieniać.  Każdy znajdzie dla siebie coś wartego uwagi. Nas, na Bali ciągnęła kuchnia, ludzie a przede wszystkim mistycyzm, strona o której nie jest napisane w większości przewodników oraz folderów biur podróży. 
 
   Wiara w równowagę dwóch przeciwstawnych sił, dobra i zła, światła i ciemności, chaosu i porządku dominuje w tej części Indonezji, a dla nas była kolejnym pretekstem do wyprawy. Gdy tylko nadarzyła się okazja, podjęliśmy błyskawiczną decyzję. Lecimy. Podróż pomimo, że męcząca ubiegła dosyć spokojnie. 

parzuchowscy_foto podróżnicza

Po prawie pięćdziesięciu godzinach lotu, przesiadek i koczowania na lotniskach wreszcie osiągnęliśmy cel naszej Podróży – Bali, krainę ludzi, bogów i demonów. Lotnisko w Denpasar przywitało nas czterdziestoma stopniami ciepła w cieniu, wilgotnością powietrza w okolicach 95 procent oraz deszczem, a raczej urwaniem chmury. Terminal bardziej przypominał polską cepelię niż międzynarodowy port lotniczy. W każdym, wolnym miejscu stały kamienne, bądź drewniane figurki przedstawiające czczonych tu bożków z twarzami wykrzywionymi. I ten zapach. Kadzidła i egzotyczne przyprawy wywoływały w połączeniu z temperaturą zawrót głowy. A może to zmęczenie tak długą podróżą? W każdym bądź razie poczuliśmy się nieswojo. Kolorowo ubrani i wciąż uśmiechnięci Balijczycy witali nas, jakbyśmy byli długo oczekiwanymi gośćmi a wykrzywione kamienne rzeźby zdawały się krzyczeć „to nie jest wasze miejsce, wracajcie do kraju z którego przybyliście”. Kilka pierwszych dni podczas, których staraliśmy się przyzwyczaić do klimatu spędziliśmy na zwiedzaniu typowo wypoczynkowych miejscowości. Większość wygląda podobnie. Ciągnące się kilometrami plaże, za dnia przepełnione niesamowitą ilością turystów z całego świata pustoszeją wieczorem i w nocy. Wtedy życie przenosi się do luksusowych klubów i drogich butików. Główne deptaki z każdym rokiem coraz bardziej przypominają te, znane z nadmorskich miejscowości w południowej Europie. W mniejszych uliczkach przeszklone witryny sklepów powoli znikają, a na ich miejscu pojawiają się zwyczajne sklepiki przypominające nasze swojskie „bazarowe szczęki”. Tam zaopatrują się mniej zamożni Balijczycy zamieszkujący te miejscowości, a także turyści, którzy przez kilka dni chcieli by poczuć jeszcze większy luksus. parzuchowscy- fotografia podróżnicza

We wnętrzach sklepów spowitych dymem goździkowych papierosów można dostać „repliki” drogich zegarków, okularów, torebek i wszystkiego innego, co jest modne a zarazem drogie. Oprócz sklepów, w bocznych uliczkach, znajdują się tanie salony tatuażu, gabinety masażu czy szemrane kantory wymiany walut, gdzie pieniądze po każdej transakcji trzeba kilkukrotnie przeliczyć. W jednym z takich miejsc doświadczyliśmy zupełnie innej strony słynnej na cały świat balijskiej gościnności. Gościnności, która jednocześnie powinna oznaczać uczciwość. Niektórzy myślą zupełnie inaczej, przecież każdy turysta odwiedzający Bali jest potencjalnym źródłem szybkiego i łatwego zarobku. 

Uliczne kantory oprócz wyższego kursu oferują jeszcze inne atrakcje i na to niestety musimy być przygotowani. Oczywiście najrozsądniej jest wypłacać pieniądze z bankomatów. Prowizja jest na tyle niska, że jest to zdecydowanie korzystniejsze od wymiany w Polsce złotówek na dolary a później dolarów na rupie. Czasami jednak w okolicy nie ma bankomatów, a my jesteśmy zmuszeni skorzystać z usług jednego z wszechobecnych kantorów. Ogólna zasada jest taka, że im wyższy kurs tym większe prawdopodobieństwo oszustwa. Sposobów na to, osoby pracujące w kantorach znają wiele lecz zachowując przez cały czas maksimum uwagi uda się nam wyjść z takiej wymiany bez straty.

O kantorach, wymianie pieniędzy oraz o balijskiej gościnności

   Podczas jednej z wymian dolarów na rupie trafiliśmy do prawdziwego zagłębia kantorów oferujących kurs wyższy od standar- dowego o prawie dziesięć procent. Weszliśmy do pierwszego, sprawiającego najlepsze wrażenie kantoru. W rogu pomieszczenia stał mały oświetlony miniaturową lampką stolik. Przy nim siedział młody człowiek w czarnej skórzanej kurtce. Na pytanie czy możemy wymienić dolary wyraźnie się ożywił. Zapytał się ile mamy waluty a następnie wyjął olbrzymi kalkulator. Niestety albo nie przeczytał instrukcji obsługi albo liczył, że my nie potrafimy się tym urządzeniem posługiwać. Uparcie wciskał znak plusa zamiast mnożenia. Po czterech nieudanych próbach prawidło- wego policzenia należnej nam kwoty zrezygnowaliśmy. Kolejny kantorek. Wchodzimy. Podobny wystrój. Sklep sprzedaje ubrania i zegarki a jednocześnie wymienia waluty. Natychmiast podbiegł do nas na oko trzynastolatek i spytał w czym może nam pomóc i czy przez przypadek nie chcemy kupić za sto dolarów oryginalnego Rolexa. Uświadomiliśmy go, że chcemy jedynie wymienić dolary i nie jesteśmy zainteresowani zakupami. Po chwili namysłu nasz sprzedawca stwierdził, iż musi iść po swo- jego szefa a następnie wybiegł ze sklepu. My za nim. Patrzymy a nasz młody przyjaciel wbiegł do kantoru który kilka minut temu opuściliśmy. Może pobiegł po szefa a może po ten wielki, felerny kalkulator. Nie czekaliśmy. Ruszyliśmy dalej szukać. Idąc mijaliśmy kolejne kantory. Coraz wyższe kursy, coraz ciemniejsze bra- my. I tak zrobiliśmy wielkie kółko.

parzuchowscy_fotografia podroznicza_bali

   Po trzydziestu minutach szukania miejsca mającego normalną obsługę i normalny wystrój znów trafiliśmy na główną ulice. I wtedy stało się. Po drugiej stronie ulicy dostrzegliśmy olbrzymi kantor. Przeszklone ściany, elektroniczna tablica pokazująca aktualny kurs oraz ochroniarz wzbudziły nasze zaufanie. Przekonało nas do wymiany w tym miejscu jednak coś innego. Przy okienku pieniądze wymieniało dwóch normalnie wyglądających białych. Podeszliśmy. lecz zanim udało się nam dostać w pobliże lady zatrzymał nas ochroniarz. Musieliśmy poczekać aż tamci zakończą transakcje. Dopiero wtedy zostaniemy obsłużeni. Kolejny dobry znak. Jak dla nas nie stanowiło to problemu szczególnie, że kantor sprawiał bardzo dobre wrażenie, dwadzieścia metrów dalej stał radiowóz a my byliśmy na głównym deptaku w mieście. Minęło kilka minut. Weszliśmy, gdy „turyści” chowali gruby plik pieniędzy i zadowoleni szykowali się do wyjścia.

    Człowiek w małym okienku nie miał najmniejszych problemów z liczeniem. Zapytał ile mamy dolarów na wymianę a następnie na kalkulatorze szybko policzył i pokazał nam ile powinniśmy otrzymać od niego rupii. Wszystko się zgadzało z naszymi wyliczeniami więc poprosiliśmy o wymianę. Pieniądze liczone były na naszych oczach i kładzione na mały stosik na blacie. Wszystko wyglądało bardzo profesjonalnie, pomimo wszystko postanowiliśmy raz jeszcze je przeliczyć. Jakież było nasze zaskoczenie, gdy okazało się, że brakuje 50 tysięcy rupii. Na zwróconą uwagę człowiek zaczął przepraszać, wziął od nas pieniądze, policzył, policzył i dołożył brakującą kwotę. My jednak ponownie przeliczyliśmy otrzymane rupie. Tym razem brakowało już 100 tysięcy. Oddaliśmy pieniądze, podziękowaliśmy i wyszliśmy. Podczas wymiany większych kwot duża część kantorów oszukuje. Gdy pieniądze liczy się w milionach niestety bardzo łatwo o pomyłkę. Jednak nie wszyscy Balijczycy są nieuczciwi. Większość to ludzie bardzo mili i uczynni.

    Nierzadko można spotkać się z propozycjami odwiedzenia czyjegoś domu. Zostaniemy wtedy poczęstowani wodą, owocami a czasami własnymi wypiekami. Kilkukrotnie odwiedzaliśmy domy zarówno osób bogatych, jak i tych mniej zamożnych. Czasami byli to artyści a czasem zwykli rolnicy znający po angielsku zaledwie kilkanaście prostych słów. W takich wypadkach wystarczają gesty i uśmiech przełamujący wszelkie bariery. Prawie zawsze byliśmy oprowadzani po domu i przedstawiani rodzinie, która taką wizytę traktowała jak małe święto.Jedna wizyta utkwiła nam szczególnie w pamięci. Zaproszenie do domu poznanego na ulicy człowieka przyjęliśmy z uśmiechem. Tak jak się tego spodziewaliśmy, zostaliśmy oprowadzeni po całym domu, przedstawieni rodzinie a także poczęstowani przygotowywanym właśnie posiłkiem. Wyjątkowo mogliśmy z bliska przyjrzeć się miniaturowej świątyni znajdującej się na środku pięknego ogrodu pełnego sadzawek i figur z kamienia wulkanicznego. Na bardzo miłej rozmowie w której oprócz gospodarza uczestniczyło jeszcze kilku domowników spędziliś́my pół dnia. Poznaliśmy kilka miejscowych wierzeń, lecz co najdziwniejsze dowiedzieliś́my się, że będziemy mieli śliczną córkę. Na pytanie kiedy, usłyszeliśmy, że po powrocie do kraju. Nie było by w tym nic dziwnego, a był to dopiero jedenasty tydzień ciąży, więc po pierwsze nie było nic widać, a po drugie na temat dzieci nie rozmawialiśmy. Na sam koniec jakby było mało dowiedzieliśmy się, że nasz przemiły gospodarz zawodowo zajmuje się prowadzeniem kantoru wymiany walut, gdzie ciężko pracuje aby utrzymać całą rodzinę. Nie wiedzieliśmy, co mamy myśleć. Po powrocie do kraju faktycznie okazało się, że będziemy mieli córkę.

parzuchowscy_fotografia podrozniacza

O bogach

 Kilka dni po tym, jak przyzwyczailiśmy się do wilgotności i temperatury powietrza ruszyliśmy w głąb wyspy. Zaledwie dwie godziny jazdy, z dowolnej miejscowości turystycznej wystarczą, aby zobaczyć zupełnie inne Bali. Pośród tarasowych pól ryżowych poprzecinanych wiecznie zielonym lasem równikowym wyrastają małe lecz kolorowe wioski. W jednej z nich postanowiliśmy się zatrzymać. Na pierwszy rzut oka widać, że będzie inaczej. Spokojniej. Z oddali brzmiała muzyka. To gamelan. Dźwięk tych indonezyjskich gongów jest tak charakterystyczny, że nie sposób pomylić go z jakimkolwiek innym instrumentem. Idąc wąskimi ulicami zauważyliśmy małe koszyczki z liści palmy, w środku których dostrzegliśmy ryż, krakersy, papierosy, drobne pieniądze, owoce oraz kadzidła, których dym wznosić ma ofiarę wprost do duchów. Duchów dobrych, bądź tych złych. Zgodnie z wierzeniami dary przeznaczone dla bogów ustawiane są na wysokich ołtarzach, zaś dary dla demonów stoją na ziemi.parzuchowscy_fotografia_podróznicza

    Pierwszy dzień w nowym miejscu wystarczył, by poznać kilka świątyń. Aby wejść należy pamiętać o właściwym dla tego miejsca stroju. Gdy ktoś do takiego miejsca trafi zupełnie przez przypadek, poratują go miejscowi mnisi. Wystarczy wnieść ofiarę na świątynię dowolnej wysokości, a uczynni strażnicy wypożyczą sarong oraz pomogą prawidłowo go założyć. Bywa, że oprócz właściwego ubrania wymagane jest specjalne przygotowanie, jak rytuał obmycia w wodzie płynącej ze świętego źródła. To jednak dodaje kolorytu i powoduje, że wizyta za każdym razem jest inna i ciężko ją zapomnieć. Oprócz świątyń odwiedzanych masowo przez turystów są jeszcze te małe i zapomniane. Ukryte przed ich wzrokiem… Pewnego dnia idąc przez jedną z balijskich wiosek zaczepił nas starszy człowiek ubrany w zniszczony sarong. Łamaną angielsz- czyzną zapytał czy chcemy zobaczy świątynie wybudowaną przez jego dalekiego przodka.

    Świątynia lub ołtarz miała znajdować się w głębi równikowego lasu. Lasy na Bali przypominają szklarnię. Olbrzymie owady, kolorowe ptaki i wszędobylskie małpy można zobaczyć dosłownie wszędzie. Droga, którą szliśmy prowadziła na dno głębokiego wąwozu, którym płynął wartki strumień. Im dłużej szliśmy tym robiło się coraz ciemniej i parniej. Nasze ubrania wyglądały, jakby przed chwilą spadł deszcz. Śliskie kamienie, błoto i liście sprawiały, że szliśmy bardzo powoli, co chwila chwytając się gałęzi i korzeni powalonych drzew. Po naszym przewodniku nie było widać zmęczenia. Co prawda zatrzymywał się co kilka kroków, aby sprawdzić czy jeszcze idziemy lecz za każdym razem gdy to robił wydawało się nam, że jest coraz dalej. W pewnym momencie, przed nami pojawił się kilkunastometrowy mostek zawieszony nad strumie- niem. Tutaj musieliśmy się zatrzymać i przechodzić pojedynczo. Tylko jedna barierka a kilkanaście metrów poniżej gołe, obmywane wodą skały. Dodatkowo konstrukcja stworzona z myślą o Indonezyjczykach a nie o nieporadnych i ciężkich w porównaniu – europejczykach. Udało się. Kolejne czterdzieści minut marszu i docieramy. Dziura w skale, kilkanaście uschniętych kwiatów i mały kamienny posążek. Nasz przewodnik z dumą wskazał miejsce, na które powinniśmy spojrzeć. Tutaj, wiele lat wcześniej jego przodek spędzał czas na medytacjach. Całą prowizoryczną świątynię wykonał sam używając jedynie rąk i kamieni znalezionych w strumieniu. Teraz on w tym miejscu składa dary dla bogów i demonów. Zarówno jednych, jak i drugich wyspa nieustannie potrzebuje. Wciąż aktywne wulkany są źródłem nieszczęścia i niosą zniszczenie. Jednak to właśnie dzięki nim Bali jest jednym z najżyźniejszych miejsc w całej Indonezji. Morze przynosi tsunami, lecz również daje sól i ryby. Bali znajduje się więc po środku. Pomiędzy tymi złymi a dobrymi duchami i tylko współistnienie tych przeciwstawnych sobie sił wprowadza harmonię i szczęście w życie mieszkańców. Droga powrotna wydawała się jeszcze dłuższa i bardziej męcząca. Gdy wychodziliśmy z lasu zaczynało się ściemniać. Trasa, którą planowaliśmy na kilkadziesiąt minut zajęła nam dobrych kilka godzin.

O jedzeniu zwyczajnym i niezwyczajnym

   Wiele osób odwiedza Bali jedynie dla orientalnego jedzenia. Ryż jest podstawą każdego posiłku. Pozostałe i najczęściej stosowane składniki to banany, sos sojowy, kokos oraz orzechy ziemne. Prawie każdy zjedzony na Bali posiłek będzie zawierał przynajmniej jeden z tych składników. Liczba kombinacji i smaków miejscowego jedzenia jest tak ogromna i tak wyjątkowa, iż należy wszystkiego próbować, próbować i jeszcze raz próbować. Czasami w przydrożnych jadłodajniach możemy trafić na hot dogi, hamburgery bądź pizzę. Jednak nigdy w takich miejscach nie należy się sugerować nazwą. Wszystkie te rzeczy i tak są przygotowywane na Balijski sposób. Hot dog może być podany w słodkiej i zimnej bułce, bułce polanej sosem z orzeszków ziemnych a spaghetti okazuje się makaronem ryżowym, do którego dostaniemy ketchup w saszetce. Indonezja ma jednak do zaoferowania coś wyjątkowego. Do takich rzeczy należy owoc duriana…

fotografia podróżnicza

  O przypominającym kolczastą piłkę owocu słyszeliśmy dawno. Jednak nigdy nie było nam po drodze, aby go spróbować. A to sezon na duriany się właśnie skończył, a to jeszcze nie zaczął. Lecąc na Bali postanowiliśmy, że tym razem go spróbujemy. Gdy człowiek czegoś bardzo chce to wszystko tak się układa, aby tego nie dostał. Na nic zdały się poszukiwania po okolicznych sklepach, u przydrożnych sprzedawców czy też na targach. Każdy rozkładał ręce i z uśmiechem twierdził, że nie ma durianów, a nawet gdyby były to sam by je jadł a nie sprzedawał.

  I tak mijały kolejne dni, a durianów wciąż nie było. I wreszcie w południowowschodniej części wyspy, w małej rybackiej wiosce, sprzedawca ryb zaproponował, że za dwa dolary go nam przynie- sie. Tym razem nie chcieliśmy się targować. Zapłaciliśmy pełną cenę. Rybak uradowany pobiegł do baraków stojących kilkadziesiąt metrów dalej. I wreszcie trzymaliśmy go w rękach. Tak, jak wszędzie był opisywany. Ciężki, kolczasty ale przede wszystkim nasz. W międzyczasie podeszła do nas grupka dzieciaków i jedna starsza kobieta z wielkim nożem. Padło pytanie czy chcemy duriana zjeść na miejscu, a jeżeli tak to oni pomogą go nam otworzyć bo gołymi rękami nie damy rady. Zdziwiliśmy się bardzo tą troska lecz w hotelu posiadamy nóż i sami damy sobie radę. Podziękowaliśmy więc i z wielkim owocem w rękach ruszyliśmy w kierunku hotelu. Wiele z mijanych osób zaczepiało nas i wprost pytało, gdzie kupiliśmy duriana i czy naprawdę go lubimy. Każdej takiej sytuacji towarzyszyły uśmiechyi ogólnie bardzo wesoła atmosfera. Nam jednak coraz bardziej się spieszyło. Chcieliśmy już go spróbować. Skoro tak wiele osób go lubi to może plotki o tym okropnych smaku i zapachu są lekko przesadzone? W pokoju szybko rozprawiliśmy się z grubą skorupą i… odrzuciło nas na dobry metr. Tak okropnego odoru przypominającego połączenie octu, brzoskwiń i kociego moczu już dawno nie czuliśmy. Pozostała jeszcze nadzieja, że może tylko zapach jest tak okropny a smak wszystko wynagrodzi.

Nóż bez problemu zanurzył się w kremowym wnętrzu. Niestety smak duriana był bardzo podobny do zapachu. Nie było miłego zaskoczenia i owocowej kolacji. Dodatkowo zapach duriana niczym aromat smażonej ryby rozprzestrzenił się po całym pokoju. Jedyna rada to natychmiast się go pozbyć. Od razu po wyjściu z pokoju podbiegł do nas recepcjonista z pytaniem, co zamierzamy z trzymanym durianem zrobić. Gdy usłyszał opowieść o przeokropnym zapachu wyszczerzył zęby i zaproponował, że on go bardzo chętnie zje. Chwile potem widzieliśmy jak znika w pomieszczeniu obok. Następnego dnia usłyszeliśmy, że durian był przepyszny, a jeżeli posiadamy ich więcej to możemy mu je wszystkie oddać….

Kilkanaście dni później, gdy zwiedzaliśmy Jawę widzieliśmy duriany w każdym większym sklepie. Może nie zawsze widzieliśmy, lecz za każdym razem czuliśmy. Pomimo, że na Bali próbowaliśmy wielu egzotycznych potraw o niesamowitym smaku to właśnie duriana zapamiętamy na zawsze. I tak samo jak Europejczycy dziwią się Indonezyjczykom, jak można coś takiego jeść tak i oni dziwią się nam.

Pobyt na Bali pozostawił uczucie niedosytu. Spróbowaliśmy niesamowitej i pełnej niespodzianek kuchni, poznaliśmy wspaniałych i uśmiechniętych ludzi a także zrozumieliśmy, że współistnienie dwóch przeciwstawnych sił jest niezbędne do życia. Jednak zabrakło czasu aby poza zrozumieniem poczuć to co powoduje, że tamtejsi ludzie są tak uśmiechnięci. Mamy nadzieję, że jeszcze tam kiedyś wrócimy.

Pobierz całą publikację:

extremium_bali_fotografia podróżnicza_parzuchowscy

Komentarze